Wybrane zdjęcia
Klasztor bazylianów w Berezweczu
Obecnie w granicach miasta Głębokie, fundowany w 1637 roku przez wojewodę i starostę mścisławskiego, Józefa Korsaka. W 1643 roku na brzegu jeziora Głębokiego (Wielkiego) wzniesiono drewniane zabudowania klasztoru, zastąpione przez kompleks budynków murowanych wzniesionych w latach 1756-67 w stylu późnego baroku.Po skasowaniu zakonu bazylianów w 1839 roku klasztor zamieniono na monastyr prawosławny. W okresie międzywojennym w budynkach klasztornych rozmieszczono oddział polskiego Korpusu Ochrony Pogranicza, a cerkiew klasztorną zamieniono na kościół katolicki.
Po zajęciu Berezwecza przez Sowietów we wrześniu 1939 roku w klasztorze urządzono więzienie NKWD, w którym więziono wielu Polaków. Masowego mordu więźniów dokonało NKWD podczas ewakuacji więzienia w czerwcu 1941 roku.
Część więźniów zamordowano na miejscu, część podczas marszu ewakuacyjnego w kierunku Witebska. Większość więźniów została zastrzelona w dniu 26 czerwca 1941 roku przez eskortujące ich oddziały NKWD w miejscowości Mikołajewo nad Dźwiną, koło Uły.
Według różnych szacunków w Berezweczu i podczas „marszu śmierci” zostało zamordowanych od kilkuset do kilku tysięcy więźniów, w zdecydowanej większości Polaków.
Zachował się dwukondygnacyjny korpus klasztorny, tworzący czworobok zabudowań z obszernym dziedzińcem wewnętrznym. Elewacje zdobią pilastry, gzymsy i dekoracyjne frontony.
Również obecnie budynek mieści więzienie. Najcenniejszy element zespołu – kościół pobazyliański, wzniesiony w latach 1756-65 według projektu architekta J. K. Glaubitza, jeden z najpiękniejszych przykładów baroku wileńskiego na obecnej Białorusi, został barbarzyńsko zniszczony z polecenia miejscowych władz w 1970 roku.
Grzegorz Rąkowski
„Ilustrowany przewodnik po zabytkach kultury na Białorusi”, Burchard Edition, Warszawa 1997
(A.O.)
Berezwecz w relacji świadków
W dniu 18 września Głębokie, jak całe Kresy Wschodnie, zostało zdradziecko zajęte przez Armię Czerwoną, czyli „wyzwolone od polskich okupantów”.„Wrogowie ludu” i przeciwnicy nowej władzy, a zwłaszcza polskie „szpiony” mnożyli się i bezpieka miała pełne ręce roboty. W 1940 roku na terenie dawnego klasztoru bazylianów w Berezweczu urządzono więzienie NKWD, jedno z największych na terenach polskich zajętych przez Sowietów w 1939 roku.
Więziono w nim kilka tysięcy osób, w zdecydowanej większości Polaków z północnej części przedwojennego województwa wileńskiego. Przeprowadzona w czerwcu 1941 roku w obliczu niemieckiej ofensywy pośpieszna ewakuacja więzienia, podczas której strażnicy bestialsko wymordowali większość więźniów, stała się jednym z symboli sowieckich zbrodni na Kresach.
Wielu szczegółów na temat więzienia w Berezweczu i jego zbrodniczej ewakuacji dowiadujemy się z relacji świadków cytowanych przez Sławomira Kowalczyka w jego artykule „Berezwecz” opublikowanym w miesięczniku „Karta” (nr 3 1991). Tak swój pobyt w więzieniu wspomina Paweł Kożuch, który spędził tu półtora roku:
„Cela miała dwa metry szerokości i pięć metrów długości. Trzymano nas 48 w pomieszczeniu, które było przeznaczone dla jednej osoby. Zamurowano jedyne okno, pozostawiono tylko górną szybę, przesłoniętą daszkiem, aby więzień nie widział błękitu nieba. Prycz czy innych urządzeń do spania nie ma. W kącie stoi kibel, z którego przelewają się odchody, zatruwające powietrze i tak już zatrute przez 48 niewolników, ściśniętych na betonie.
Za pościel i przykrycie służy to, co mamy na sobie. Niektórym ubrania już się zużyły i sczepione są ośćmi rybimi, bo czasem więźniowie dostawali po kawałku suszonego dorsza. Ręczników lub jakichś metalowych przedmiotów w celi mieć nie wolno. Nie było widzeń ani korespondencji, a tym bardziej paczek – chociaż moja chata była oddalona od tej śmierdzącej jamy zaledwie o dziesięć kilometrów.
Nasze życie w celi zaczynało się z rana pobudką. Dwa razy na dobę wypędzano nas biegiem do ustępu, w którym wolno było przebywać kilkadziesiąt sekund. Dostawaliśmy 400 gramów razowca na dzień, pół miski wrzątku na śniadanie, na obiad pół litra brudnej lury, zwanej nie wiem czemu zupą, na kolację też pół miski wrzątku, a o godz. 22 apel i niby-sen, ale go nigdy naprawdę nie było, gdyż zaraz po apelu zaczynały się przesłuchania.”
Tak natomiast, w tej samej relacji, wyglądała ewakuacja:
„Kiedy wszystkie katakumby zostały opróżnione, zaczęto nas w pośpiechu ustawiać piątkami. Świeżo aresztowanych – na przedzie kolumny, a nas na końcu. Plac klasztorny okazał się za ciasny, aby nas pomieścić, kazano nam iść wokół budynku, do bocznego wyjścia. Kiedy podchodziliśmy bliżej muru, wyraźnie widać było ślady świeżo kopanej ziemi. Naliczyłem osiem dużych plam. Nie miałem wątpliwości, że to nocna robota naszych opiekunów.”
Co to była za „robota”, dowiadujemy się z relacji innych świadków, którzy weszli na teren więzienia po odejściu Sowietów. Tak wspomina Leokadia Skracaka:
„Był dzień targowy. Rosjan już nie było, uciekali, jeszcze kurz za nimi nie opadł, a Niemców jeszcze nie było. Ludzie wiedzieli, ze w klasztorze w Berezweczu jest więzienie, więc zaraz poszli tam, i ojciec też. Za klasztorem w olbrzymich dołach leżała masa ciał jeszcze nie zasypanych, nie zdążyli. Ciała były zmasakrowane, bez nosów, inni bez uszu, oczu, palców, połamane kości. Ludzie weszli do klasztoru, zaczęli szukać i znaleźli świeży mur. Zaczęli go rozbijać. Wysypały się ciała ludzi żywcem zamurowanych. Paru jeszcze żyło. Zmarli po paru godzinach.”
Ci, których wyprowadzono z więzienia, pognani zostali w stronę Witebska, a szlak ich pochodu, prawdziwa „droga śmierci”, również usiany był trupami. Wspomina Michał Bogowicz:
„Sformowano nas w ósemki i wyprowadzono za bramę. Nadal byliśmy otoczeni strażą i psami. Na czoło wysunęło się kilkanaście furmanek i przednia straż. Grupy wysuwały się jedna za drugą, razem było ich około dwunastu. Długość kolumny w marszu mniej więcej 1500 metrów, kierunek północno-wschodni, w pole. Zaraz za bramą, jak okiem sięgnąć, zobaczyliśmy straszną, gorzką od łez panoramę. Dookoła nas biegli ludzie z tobołkami, paczkami, wodą do picia. Kobiety, dzieci, mężczyźni – każdy chciał zobaczyć swojego i wręczyć mu, co miał, z tego powodu powstał straszny chaos. Okropność! Straż z psami odganiała i nie wolno było niczego podać ani brać. Straż biła kolbami jednych i drugich. Słychać było straszne zawodzenie – płacz, jęki, bicie. (…)
Poszliśmy dalej polami, lasami, w kierunku Połock-Witebsk. Za nami szły furmanki, nie wiem, czym obładowane; kto padł omdlały, zabierano go na furmankę. Umęczeni ludzie prosili więc o podwiezienie. Niedługo trwała ta pomoc, bowiem rozeszła się wieść, że lekarze dają śmiertelne zastrzyki, a żołnierze przekłuwają ludzi bagnetem. Słychać też było wystrzały. Ta wiadomość obiegła błyskawicznie szeregi skazańców. Od tej pory żaden nie został w tyle, by skorzystać z furmanki. Tych, którzy nie mogli iść, koledzy brali pod ręce i w ten sposób prowadzili osłabionych.
Ciągle nie dawano nam picia ani jedzenia. Słychać wciąż jęki, kilka osób uciekło do lasu na odległość 50-100 metrów. W takich chwilach padało: „Łożyś!” nie wolno podnieść głowy. Słychać było wystrzały i gonitwy z psami po lesie, gdy tylko ucichły, znów szliśmy. (…)
Dochodziliśmy do miasteczka Ułła. (…) Weszliśmy na drewniany most przez ogromną Dźwinę. (…) Ludność tego miasteczka krzyczała: „Towarzysze, dokąd prowadzicie tych bandytów, te polskie świnie. Bić ich na miejscu!”
Popychani kolbami przeszliśmy most, osiedle, weszliśmy na brukowaną szosę. Znów padła komenda „Łożyś!” Wszyscy leżeli twarzami do ziemi, gdzie kto stał, na bruku, na poboczu. Grozili, że jeśli ktoś poruszy ręką lub nogą, czy też podniesie głowę, zostanie zabity na miejscu bagnetem.
Dookoła nas trwały jakieś przygotowania – i raptem niesamowity huk jak setki młotów: rąbano z karabinów maszynowych. Z przodu rozległy się straszliwe wrzaski, między innymi słyszało się: „Bracia, strzelają do nas!”, a obok jęki, bicie kolbami, ludzkie głosy pomieszane z wyciem psów. (…) Ogłuszał nas straszliwy łoskot karabinów maszynowych, ustawionych po obu stronach drogi na skarpie, a grad kul siekł naszych. Brakło nam tchu, jakaś siła powietrzna dusiła osłabionych, nieprzytomnych współbraci, a ja nie chciałem umierać. Nie mogłem poruszyć ręką ni nogą. Leżałem bez czucia. Próbowałem się modlić, ale nie mogłem, bo taki miałem chaos w głowie (…).
Nagle usłyszałem huk samolotów. Gdy przelatywały nad nami, ogromne ciśnienie zapierało dech. Zrzuciły chyba kilka bomb, bo zabrakło mi powietrza, a za koszulę i po szyi pociekło coś gorącego. Obok usłyszałem płacz i jęki…. Wtem ucichło, oprócz jęków nic nie było słychać. Dookoła same trupy! (…) Z konwoju ani żywej duszy, jedynie niedobitki spośród naszych biegną do lasu, oddalonego o trzysta metrów. Zabrałem worek z rzeczami i pobiegłem do lasu.”
Ocenia się, ze podczas ewakuacji w samym więzieniu w Berezweczu zamordowano kilkaset osób, drugie tyle podczas przemarszu, a około dwóch tysięcy podczas ostatecznej likwidacji konwoju, co nastąpiło koło miejscowości Taklinowo nad Dźwiną w dniu 25 czerwca 1941 roku.
Pomimo, że od lat nie ma już na Białorusi władzy radzieckiej, w Głębokim do dziś w żaden sposób nie upamiętniono tych zbrodni, a ludzie wspominają o nich jedynie szeptem.
Grzegorz Rąkowski
”Wśród jezior i mszarów Wileńszczyzny”, Rewasz, Warszawa 2000
(A.O.)
I trudno zrozumieć, że właśnie – szczególnie w Głębokim - ciągle, do dzisiaj, ulica w centrum miasta nosi nazwę „17 września 1939 roku”.
A.O.
Wiadomości
Óâàæàåìûé Âëàäèìèð! ×åëîâåê, ÇÍÀÞÙÈÉ èñòðèþ Áåðåçâå÷ñêîãî ìîíàñòûðÿ, íàéäåò Âàøè âûâîäû ïîñïåøíûìè è íåâåðíûìè! ...
À ÿê ÿø÷ý ìîæíà íàçâàöü ìàíàñòûð, ÿê³ ç ìîìàíòà ñâàéãî ³ñíàâàíüíÿ íàëåæû¢ áàçûëüÿíàì? ² ìåíàâ³òà ïðû áàçûëüÿíàõ çàçíࢠ÷àñû ñâàéãî ðîñêâ³òó! À êàë³ óí³ÿöòâà íàñ³ëüíà áûëî çë³êâ³äàâàíà ðàñåéöàì³, ìàíàñ...
Óâàæàåìûé àäìèíèñòðàòîð ñàéòà! Ïî÷åìó Âû íå èñïðàâèòå ÎØÈÁÊÓ? Áåðåçâå÷ñêèé ìîíàñòûðü - íåëüçÿ îäíîçíà÷íî íàçûâàòü áàçèëèàíñêèì! ...
ãîâîðèòü î òîì, ÷òî Áåðåçâå÷ñêèé ìîíàñûðü èñêëþ÷èòåëüíî áàçèëèàíñêèé - íåâåðíî! ...